Prawda
-
Idę główna ulicą mojego osiedla. Jest to osiedle bezpieczne, wypełnione klasą średnią i po części wypartą klasą robotniczą. Strefa tak zwana up-and-coming. Za dwadzieścia lat mnie również z tąd wyprą, za czterdzieści będą tu tylko wieżowce i starbaksy. Idę sobie ubrany w typowy dla klasy średniej strój, nawiązujący do stylu outdoorowego. Choć ostatnio uprawiałem outdoor z rok temu. Zatem ubrania funkcjonalne. Pada deszcz, więc ubrania funkcjonalne.
Zamknięty w swoim małym, przenośnym i wodoszczelnym domku idę sobie razem z moją niczego nieświadomą, półtora roczną córką, która również od elementów zewnętrznych jest dość szczelnie odseparowana, bo podróżuje wózkiem.
Idę i nagle, bo zazwyczaj rzeczy się dzieją nagle, słyszę szczekającego psa. Nie, to nie szczekający pies a deathmetalowy wokalista. Wokalizuje przy otwartym oknie. Albo kogoś gwałcą. Ciężko powiedzieć, lecz na pewno powiedzieć mogę to - jak takie dźwięki słyszę, włącza mi się w mózgu system gotowości, by w razie zagrożenia jak najszybciej ratować się ucieczką. Stare mechanizmy działają. Jak wschodnie rozumienie reinkarnacji ma swoje miejsce w rzeczywistości, w poprzednim życiu byłem sarną.
Idąc dalej już z pełną andrenaliny głową, widzę wychodzących z fryziera fryzierow, którzy zaciekawieni tymi specyficznymi odgłosami, a były to odgłosy wprost szalone, wyszli z lokalu, by tak jak ja, zlokalizować ich źródło. Sprawa szybko robi się poważna, więc zatrzymuję się, jak reinkarnowana sarna na autostradzie, i obeserwuje. Przez jezdnie przechodzi człowiek, azjata, około piedziesiatki. Czarna kurtka z kapturem. Idzie i co chwila się za siebie obraca, jakby ktoś go gonił. Myślę sobie może goni go ten pies, albo deathmetalowy wokalista.
Przechodzi jezdnię, i jest z pięć metrów ode mnie i wózka z moją córką. I nagle, bo rzeczy się dzieją nagle, odwraca się po raz kolejny, i krzykiem, który brzmi jak połączenie katowanego psa i gwałconego deathmetalowego wokalisty, skanduje: “Święty Mikołaju, słuchaj mnie jak do Ciebie mówię!”.
Ja doznaję szoku, że to on był źródłem tego dźwięku i uzbrajam się w gotowość by przejść na drugą stronę jezdni. “Święty Mikołaju, słuchaj mnie jak do Ciebie mówię.” - skrzeczy jeszcze raz obracając się za siebie. “Wypierdole Cię z mojego testamentu…”
-
Słońce wchodzi w stan zwiększonej aktywności, która potrwa kilka lat. Będzie tworzyło sztormy solarne. Zaburzy to nam działanie GPS-ów, a czasami wyłączy prąd. Nie taki diabeł straszny.
Ale przecież słońce może się również wyłączyć. Niby mamy 4 miliardy lat, ale co jeśli mamy 20 dni? Cały ludzkości dorobek może zwyczajnie w ułamku sekund zniknąć. Nic nie będzie, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie będzie wycieczek kajakiem, lodów truskawkowych, debat politycznych i przecen w hipermarketach.
Daje mi to na chwilę bardzo potrzebny dystans. Przestaję się przejmować zawartością cukru w batoniku, wielką literą w środku wyrazu czy śladem po błocie na prawym bucie. Na chwilę krótką oczywiście. Zaraz potem wraca cyrk w mózgu, ze zdwojona siłą.
Jak słońce ma się dobrze a ja potrzebuję podobnego kopa, myślę sobie o Voyagerze pierwszym i drugim, oddalonymi od nas o 23 biliony kilometrów. Jest to wystarczająco duża odległość, by sprawy ziemskie straciły na ważności i odciążyły naćpany od natłoku myśli mózg.
-
Zawsze te mordy ochydne. Witają mnie schowane za szkłem. Tępy wzrok. Zwierzęce uciec czy czekać, czekać czy atakować. Pędzą autostradą przez pół Europy powracając z kempingów. Kanapki w foli aluminowej i termos. Przyjdą do pracy po urlopie i ponarzekają trochę przy kawie. A ci niemcy, a ci francuzi. Drogo. Tanio. Gorąco. Zimno. Wszystko w bagażniku wykalkulowane. Dobra jakoś do ceny. Lodówka samochodowa. Podwójne ścianki zapewniają dobrą termoizolację. Stoją w centrum handlowym i myślą - czy warto wziąć z wyświetlaczem elektrycznym. Czy warto. Hmmm.
Lampa elektryczna, składane siedzenia, stolik - również składany. Siedzą i myślą. Muzyka w tle, moja generacja, już nie generacja moich rodziców. Ci by się nie odwarzyli na kempingu muzyki puszczać.
Trochę rozmawiają, trochę siedzą. Hi-hat wybija rytm na i. Aha, opalają się. Siedząc - opalają się. Usmażona na kemipngazie jajecznica powoli trawi się w żołądkach.
Błąd, myślałem że się opalają, ale tak było wcześniej, jak leżałem na brzuchu. Po zmianie pozycji uaktualniła się również w moim umyśle ich pozycja. Teraz pozycja jest namiętna. Wzrok mój się z ich wzrokiem spotkał, niby uśmiechy, pięć sekund grzecznego badania siebie nawzajem, i bez większych rewelacji, koniec badania.
Po chwili, już nie patrząc się z grzecznościowego strachu przed dalszym, zapadającym się w czeluści dyskomfortu kontaktem, odczułem zawieruszenie w ich forcie, zdawkowe śmiechy, parę przeczytantch na głos komentarzy z telefonu, chyba nawet jeden dowcip.
Teraz dopiero następuje ten wspaniały stan. Że niby się znamy ale się nie znamy. Słyszymy się, ale by rozmowę zacząć trzeba by było lekko podnieść głos. Więc tak sobie jesteśmy zawieszeni w pomiędzy. I czas tyka wolniej.
-
Siedzę w autobusie jadącym do parkingu, z którego dojdę nad brzeg Dunajca, by wsiąść na drewnianą łódkę i przepłynąć Dunajcem, i nagle ktoś się spierdział. Jak to mówił Carlin, w ciasnych i publicznych miejscach należy wytoczyć piard kontrolny, dając kamratom podróży szansę na asymilację z rodzajem smrodu i zadatek tego, co ich czeka w niedalekiej przyszłości. Wymagają tego dobre maniery. Człowiek wie, czego się może spodziewać i godzi się z następstwami piardu kontrolnego. W tym wypadku niestety był to od razu piard główny.
Zakopane na każdym kroku koryguje mi moje romantyczne o tym miejscu wspomnienia. Albo ja się zestarzałem, albo to miejsce zamienia się z folklorem wypełnionego miasteczka w turystyczną manufakturę. Strzelam, że 80 procent sprzedawanych tu rzeczy płynie prosto z Chin. Idąc Krupówkami czuję się jak królik kicający wąwozem pełnym czekających na jego wyczerpanie sępów.
U niektórych rodaków "proszę" brzmi jak warknięcie psa. U niektórych brzmi jak "Co Pan tutaj chce ja się pytam?". Każdy taksówkarz przed podaniem ceny skanuje mnie ostentacyjnie z góry do dołu, po czym daje cenę na tyle niską, bym wsiadł, na tyle wysoką, bym się za bardzo nie obraził.
Ostatnio w Zakopanem byłem 15 lat temu i Arabów nie widziałem. Dziś to około 10 procent wycieczkowiczów. Dlaczego tak jest, nie wiem i nie będę tego w google riserczował. Zaobserwowałem kilka sytuacji pomiędzy nimi a Polakami.
Basenowy wystrzelił jak pocisk, gdy dwoje Arabów weszło na plac basenowy w butach, prawie jakby na to czekał. Możliwe, że prowadzi tablicę wyników.
Pani w okienku aquaparku dała nam bardzo wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o parze głośno rozmawiających Arabów zakłócających jej pracę. Nie doczekałem się wyjętego spod lady kałacha. Dla nas natomiast była jak Teresa, chcąc zapewne wyrównać rachunek z Bogiem.
Pijany alkoholik przy barze powiedział co myśli o "ciapatych" na tyle głośno, że aż dyrektorka hotelu musiała interweniować. Sala była wypełniona Arabami, i pomimo tego, że raczej nie rozumieli, co on mówił, czułem, że się domyślali.
Jeden budowniczy pomógł wnieść grupie arabskich kobiet z matką na wózku inwalickim wózek inwalicki z ulicy na chodnik. Wyglądały na przestraszone i szybko uciekły.
Góral do górala prowadzącego dorożkę z Morskiego Oka oświadczył, żeby sam sobie tych Madziarów wiózł, bo on nie ma zamiaru.
Podczas zjazdu dorożką z Morskiego Oka usłyszałem kobietę, która krótkim okrzykiem wyraziła wielkie oburzenie wykorzystywania do tak ciężkiej pracy koni. Była to prawdopodobnie akolitka Pety. Dwie kobiety, które obok mnie siedziały, odbyły krótką rozmowę podsumowującą przed chwilą zdobyte przez nie doświadczenie. Pierwsza, trochę głośniej niż wypada, piskliwym tonem zdziwienia i irytacji zakłóconego jej spokoju powiedziała, że jak jej tego konia żal, to niech się sama podepnie. Po kilku kwikach śmiechu ludzi dorożką tą jadących, a były to kwiki aprobaty i wręcz czuło się w powietrzu solidaryzm i nastrój festywny, druga z nich postanowiła wypełnić lukę ciszy i czekania na rozwój sytuacji informacją łączącą powagę z encyklopedyczną wręcz wiedzą o tego typu sprawach i uświadomić nam wszystkim, ludziom definitywnie nie zdającym sobie sprawy z rzeczy, że jak my nie pojedziemy, to ktoś inny pojedzie. Do dziś się w sobie zbieram po usłyszeniu tej odkrywczej myśli.
-
Rozbierzność przerzucania zakupów w czasie przez ludzi jest zbyt wielka, by maszyna nie zauważyła w tym błędu i nie wyświetliła na swym małym ekraniku dużego, czerwonego i migającego jak choinka napisu “UWAGA, DEBIL! KOLEJNY DEBIL!”.
Niektórzy, jak ja na przykład, nie potrafią cierpliwie poczekać kilku sekund, by ten cud technologiczny wysłał zeskanowany czip mojej karty płatniczej w kosmos z zapytaniem do prawdopodobnie Boga czy ja to ja. By po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi, ściągnąć wirtualne pieniądze z mojego wirtualnego konta, które zawiera w sobie jeszcze bardziej wirtualne podkonto oszczędnościowe.
Nie potrafią poczekać kilku sekund, zaczynają się bulwersować i naciskają wszystkie guziki na raz jakby to miało coś zmienić. Powoduje to oczywiście chaos totalny, maszyna wariuje, całe stanowisko zaczyna buczeć i świecić jakby zaraz miało wybuchnąć. Zaczynam zauważać wiszące na mnie wzroki politowania tych, którzy już w podobnej sytuacji kiedyś byli, i pogardy tych, których takie wypadki nie spotykają. Tacy jak oni idą przez ten cywilizowany świat jak wół przez pole. Bez zbędnego lawirowania.
Oczywiście pracownik musi asystować, by wyłączyć ten szalejący wynalazek. I to nie zwykły ekspedient, ale pasowany na menadżera delikwent. Słyszę go z daleka, jak przeprasza rozpieszchajacy się ze strachu tłum. Wyłania się zza kurtyny ciekawskich ludzi i wwierca we mnie swój wzrok. Mogę sobie tylko wyobrażać cóż to za przekleństwa obijają mu się o uszy. Mój przepraszający uśmiech odbiera jako kpinę. Podchodzi ze skwaszoną mordą do stanowiska, wkłada kluczyk, przekręca, maszyna cichnie.
Trwa to naturalnie wieczność. Cały sklep milknie zapatrzony, czekając niecierpiwie na rozwój sytuacji. Ja przepraszam jak zacięta płyta wszystkich dookoła.
Czas powoli wraca do swego rytmu, menadżer odchodzi w nicość, lud się rozpieszcha. Pot na mym ciele zaczyna stygnąć. Odpływam w życie przy akompaniamecie drukowanego paragonu.
Fikcja
-
Leżąc na łóżku słyszę za oknem kołyszący konarami wiatr. Robi to z gracją człowiekowi niepodobną. Biało-szary rekin przepływa pod jedną z oblepionych rafą koralową amfiteatralnych skał. Światło księżyca odbija się od potężnej płetwy drapieżnika, alarmując znajdujące się w pobliżu stworzenia. Pięciokątna śrubka odpada z krążącej dookoła ziemi satelity. Przepływ danych nie ulega żadnym zmianom. Wygłodniały szczur przebiega błyskawicznie między konfesjonałem a kapliczką starego kościoła, kierując się do spiżarni. Kilkaset kroków od szczytu Annapurny samotny alpinista zanurza się w wydmie śnieżnej, przez chwilę myśląc że to jaskinia. Alvinella pompejana wygrzewa się w saunach Pacyfiku za nic sobie mając wojny i głód. W przeciwieństwie do mnie, zachowuje ona zimna krew tam gdzie powinna. Sęp afrykański umiera w gnieździe na spróchniałym drzewie. Stanie się niedługo tym, czy żywił się przez całe życie. Grupka nastolatków przedarła się przez ogrodzenie do starej fabryki manekinów w stanie Wyomnig. Przez najbliższe parę godzin będą się dobrze bawić. Stary sołtys w jednej z zapomnianych przez Moskwę wiosek wychodzi z domu, kierując się do latryny. Przeklina syna w myślach za nieodśnieżoną drogę po czym chwyta łopatę. Dwanaście goryli zamieszkujących jedną z dżungli Kongo wybrały swojego przywódcę. Miejmy nadzieję, że swoje postanowienia wypełni należycie. Młoda para deklaruje sobie miłość na zapchanym kłódkami moście. Jako nieliczni przeżyją razem pół wieku, czyli 26 milionów i 298 tysięcy minut.