Testament

Idę główna ulicą mojego osiedla. Jest to osiedle bezpieczne, wypełnione klasą średnią i po części wypartą klasą robotniczą. Strefa tak zwana up-and-coming. Za dwadzieścia lat mnie również z tąd wyprą, za czterdzieści będą tu tylko wieżowce i starbaksy. Idę sobie ubrany w typowy dla klasy średniej strój, nawiązujący do stylu outdoorowego. Choć ostatnio uprawiałem outdoor z rok temu. Zatem ubrania funkcjonalne. Pada deszcz, więc ubrania funkcjonalne.

Zamknięty w swoim małym, przenośnym i wodoszczelnym domku idę sobie razem z moją niczego nieświadomą, półtora roczną córką, która również od elementów zewnętrznych jest dość szczelnie odseparowana, bo podróżuje wózkiem.

Idę i nagle, bo zazwyczaj rzeczy się dzieją nagle, słyszę szczekającego psa. Nie, to nie szczekający pies a deathmetalowy wokalista. Wokalizuje przy otwartym oknie. Albo kogoś gwałcą. Ciężko powiedzieć, lecz napewno powiedzieć mogę to - jak takie dźwięki słyszę, włącza mi się w mózgu system gotowości, by w razie zagrożenia jak najszybciej ratować się ucieczką. Stare mechanizmy działają. Jak wschodnie rozumienie reinkarnacji ma swoje miejsce w rzeczywistości, w poprzednim życiu byłem sarną.

Idąc dalej już z pełną andrenaliny głową, widzę wychodzących z fryziera fryzierow, którzy zaciekawieni tymi specyficznymi odgłosami, a były to odgłosy wprost szalone, wyszli z lokalu, by tak jak ja, zlokalizować ich źródło. Sprawa szybko robi się poważna, więc zatrzymuję się, jak reinkarnowana sarna na autostradzie, i obeserwuje. Przez jezdnie przechodzi człowiek, azjata, około piedziesiatki. Czarna kurtka z kapturem. Idzie i co chwila się za siebie obraca, jakby ktoś go gonił. Myślę sobie może goni go ten pies, albo deathmetalowy woklalista.

Przechodzi jezdnię, i jest z pięć metrów ode mnie i wózka z moją córką. I nagle, bo rzeczy się dzieją nagle, odwraca się po raz kolejny, i krzykiem, który brzmi jak połączenie katowanego psa i gwałconego deathmetalowego woklaisty, skanduje: “Święty Mikołaju, słuchaj mnie jak do Ciebie mówię!”.

Ja doznaję szoku, że to on był źródłem tego dźwięku i uzbrajam się w gotowość by przejść na drugą stronę jezdni. “Święty Mikołaju, słuchaj mnie jak do Ciebie mówię.” - skrzeczy jeszcze raz obracając się za siebie. “Wypierdole Cię z mojego testamentu…”

Biała papuga

Pakiety wycieczkowe izidzetu definitywnie nie są moim typem wakacji. Jestem świnia bardziej wyrafinowana. Czy Ci wszyscy ludzie dookoła na prawdę odpoczywają? Trzydzieści pięć stopni i około setka rozwrzeszczanych dzieci. Może to nie powód do narzekania. Dzieci mają gdzieś rozterki rodziców i bawią się w basenie. 

Wczorajszy szoł wieczorny przebił poprzednie dwa. Pewna kobieta przybyła wanem wraz z czterema papugami i monotonym tonem wprowadziła nas w jej świat. Stanley, biała papuga, przejechał się na rowerze, rolkach i hulajnodze. Cóż tu więcej dodać. Co o tym wszystkim sądzi Stanley? Co mu w głowie siedzi, gdy setka chciwych sensacji małp patrzy się na jego każdy krok. Oświetlony tęczą barw i ogłuszony przesterowanym dźwiękiem z przepalonego głośnika reaguje. Betty umie liczyć do trzynastu. Udowadnia tą zdolność pociągając swoim dziobem za sznurek przywiązany do dzwonka. Zrobiła parę błędów, które wydobyły z niektórych małpich gęb komentarze niezadowolenia.

Wycieczka katamaranem. Barman zawsze wali w dzwon gdy dostaje napiwek. W ciągu pięciu godzin podróży, dzwony najczęściej biją w fazie początkowej. Wszyscy są podekcytowani. Środek wypełniony jest atrakcjami - pływanie i jedzenie, dzwony dzwonią rzadziej lecz bardziej regularnie, jakby wpadły w trans. Powrót jest cichy, ludzie są pełni, trawią bekon i piersi z kurczaka, słońce zaczyna im doskwierać, czas się dłuży. Już prawie przy samym końcu słyszę pierwszy dzwon po długiej ciszy, po nim kilka kolejnych. Chwała pionierom. Widząc metę napięcie opada. Ostatnia kąpiel w morzu. Ostatnie minuty w rytmie radosnej muzyki, cały statek odetchnął, dobijamy do brzegu. Kolejka by z łodzi wysiąść robi się długa i jak to w takich kłębowiskach ludzi bywa, lekkie przeburczenia zaczynają moje ucho nachodzić.

Czy każda wyprawa jest wyprawą dopiero gdy zaczyna nam być pod górkę? Czy inaczej nic z tego nie będzie i wydarzenie te zniknie z pamięci bezszelestnie?

Dystans

Słońce wchodzi w stan zwiększonej aktywności, która potrwa kilka lat. Będzie tworzyło sztormy solarne. Zaburzy to nam działanie GPS-ów, a czasami wyłączy prąd. Nie taki diabeł straszny.

Ale przecież słońce może się również wyłączyć. Niby mamy 4 miliardy lat, ale co jeśli mamy 20 dni? Cały ludzkości dorobek może zwyczajnie w ułamku sekund zniknąć. Nic nie będzie, przynajmniej z naszej perspektywy. Nie będzie wycieczek kajakiem, lodów truskawkowych, debat politycznych i przecen w hipermarketach.

Daje mi to na chwilę bardzo potrzebny dystans. Przestaję się przejmować zawartością cukru w batoniku, wielką literą w środku wyrazu czy śladem po błocie na prawym bucie. Na chwilę krótką oczywiście. Zaraz potem wraca cyrk w mózgu, ze zdwojona siłą.

Jak słońce ma się dobrze a ja potrzebuję podobnego kopa, myślę sobie o Voyagerze pierwszym i drugim, oddalonymi od nas o 23 biliony kilometrów. Jest to wystarczająco duża odległość, by sprawy ziemskie straciły na ważności i odciążyły naćpany od natłoku myśli mózg.

Zawieszeni w pomiędzy

Zawsze te mordy ochydne. Witają mnie schowane za szkłem. Tępy wzrok. Zwierzęce uciec czy czekać, czekać czy atakować. Pędzą autostradą przez pół Europy powracając z kempingów. Kanapki w foli aluminowej i termos. Przyjdą do pracy po urlopie i ponarzekają trochę przy kawie. A ci niemcy, a ci francuzi. Drogo. Tanio. Gorąco. Zimno. Wszystko w bagażniku wykalkulowane. Dobra jakoś do ceny. Lodówka samochodowa. Podwójne ścianki zapewniają dobrą termoizolację. Stoją w centrum handlowym i myślą - czy warto wziąć z wyświetlaczem elektrycznym. Czy warto. Hmmm.

Lampa elektryczna, składane siedzenia, stolik - również składany. Siedzą i myślą. Muzyka w tle, moja generacja, już nie generacja moich rodziców. Ci by się nie odwarzyli na kempingu muzyki puszczać.

Trochę rozmawiają, trochę siedzą. Hi-hat wybija rytm na i. Aha, opalają się. Siedząc - opalają się. Usmażona na kemipngazie jajecznica powoli trawi się w żołądkach.

Błąd, myślałem że się opalają, ale tak było wcześniej, jak leżałem na brzuchu. Po zmianie pozycji uaktualniła się również w moim umyśle ich pozycja. Teraz pozycja jest namiętna. Wzrok mój się z ich wzrokiem spotkał, niby uśmiechy, pięć sekund grzecznego badania siebie nawzajem, i bez większych rewelacji, koniec badania.

Po chwili, już nie patrząc się z grzecznościowego strachu przed dalszym, zapadającym się w czeluści dyskomfortu kontaktem, odczułem zawieruszenie w ich forcie, zdawkowe śmiechy, parę przeczytantch na głos komentarzy z telefonu, chyba nawet jeden dowcip.

Teraz dopiero następuje ten wspaniały stan. Że niby się znamy ale się nie znamy. Słyszymy się, ale by rozmowę zacząć trzeba by było lekko podnieść głos. Więc tak sobie jesteśmy zawieszeni w pomiędzy. I czas tyka wolniej.

Góry

Siedzę w autobusie jadącym do parkingu, z którego dojdę nad brzeg Dunajca, by wsiąść na drewnianą łódkę i przepłynąć Dunajcem, i nagle ktoś się spierdział. Jak to mówił Carlin, w ciasnych i publicznych miejscach należy wytoczyć piard kontrolny, dając kamratom podróży szansę na asymilację z rodzajem smrodu i zadatek tego, co ich czeka w niedalekiej przyszłości. Wymagają tego dobre maniery. Człowiek wie, czego się może spodziewać i godzi się z następstwami piardu kontrolnego. W tym wypadku niestety był to od razu piard główny.

Zakopane na każdym kroku koryguje mi moje romantyczne o tym miejscu wspomnienia. Albo ja się zestarzałem, albo to miejsce zamienia się z folklorem wypełnionego miasteczka w turystyczną manufakturę. Strzelam, że 80 procent sprzedawanych tu rzeczy płynie prosto z Chin. Idąc Krupówkami czuję się jak królik kicający wąwozem pełnym czekających na jego wyczerpanie sępów.

U niektórych rodaków "proszę" brzmi jak warknięcie psa. U niektórych brzmi jak "Co Pan tutaj chce ja się pytam?". Każdy taksówkarz przed podaniem ceny skanuje mnie ostentacyjnie z góry do dołu, po czym daje cenę na tyle niską, bym wsiadł, na tyle wysoką, bym się za bardzo nie obraził.

Ostatnio w Zakopanem byłem 15 lat temu i Arabów nie widziałem. Dziś to około 10 procent wycieczkowiczów. Dlaczego tak jest, nie wiem i nie będę tego w google riserczował. Zaobserwowałem kilka sytuacji pomiędzy nimi a Polakami.

Basenowy wystrzelił jak pocisk, gdy dwoje Arabów weszło na plac basenowy w butach, prawie jakby na to czekał. Możliwe, że prowadzi tablicę wyników.

Pani w okienku aquaparku dała nam bardzo wyraźnie do zrozumienia, co sądzi o parze głośno rozmawiających Arabów zakłócających jej pracę. Nie doczekałem się wyjętego spod lady kałacha. Dla nas natomiast była jak Teresa, chcąc zapewne wyrównać rachunek z Bogiem.

Pijany alkoholik przy barze powiedział co myśli o "ciapatych" na tyle głośno, że aż dyrektorka hotelu musiała interweniować. Sala była wypełniona Arabami, i pomimo tego, że raczej nie rozumieli, co on mówił, czułem, że się domyślali.

Jeden budowniczy pomógł wnieść grupie arabskich kobiet z matką na wózku inwalickim wózek inwalicki z ulicy na chodnik. Wyglądały na przestraszone i szybko uciekły.

Góral do górala prowadzącego dorożkę z Morskiego Oka oświadczył, żeby sam sobie tych Madziarów wiózł, bo on nie ma zamiaru.

Podczas zjazdu dorożką z Morskiego Oka usłyszałem kobietę, która krótkim okrzykiem wyraziła wielkie oburzenie wykorzystywania do tak ciężkiej pracy koni. Była to prawdopodobnie akolitka Pety. Dwie kobiety, które obok mnie siedziały, odbyły krótką rozmowę podsumowującą przed chwilą zdobyte przez nie doświadczenie. Pierwsza, trochę głośniej niż wypada, piskliwym tonem zdziwienia i irytacji zakłóconego jej spokoju powiedziała, że jak jej tego konia żal, to niech się sama podepnie. Po kilku kwikach śmiechu ludzi dorożką tą jadących, a były to kwiki aprobaty i wręcz czuło się w powietrzu solidaryzm i nastrój festywny, druga z nich postanowiła wypełnić lukę ciszy i czekania na rozwój sytuacji informacją łączącą powagę z encyklopedyczną wręcz wiedzą o tego typu sprawach i uświadomić nam wszystkim, ludziom definitywnie nie zdającym sobie sprawy z rzeczy, że jak my nie pojedziemy, to ktoś inny pojedzie. Do dziś się w sobie zbieram po usłyszeniu tej odkrywczej myśli.

Wyrwane z kontekstu

Uwielbiam stare, angielskie hotele. Przesiąknięte czasem dywany. Wielokrotnie malowane grubą warstwą białej farby ściany. Obrazy gonitw psów za zwierzyną. Kolekcję niezliczonych nie-perfekcji. Albo hotele nowoczesne. Z współgrającymi kolorami i wymierzoną geometrią. W jednych i drugich popadam w hedonizm. Od wyjścia za próg domu aż do ostatnich minut powrotu. Taka hedoniczna bieżnia.

Wchodzę do kawiarni - chaos. Powtarzam w myślach - z mlekiem kokosowym. Woła mnie brodaty chłopiec-mężczyzna, pyta się co chcę. Mówię kawę z mlekiem kokosowym. Z czym? Kokosowym. Wycofuję się strategicznie w tył, plecami do ściany, bezpiecznie. Jak rewolwerowiec stoję gotowy na ataki z otoczenia. Wyjąć telefon czy nie. Nic tam nowego nie znajdę. Nic w porównaniu z kalejdoskopem wrażeń dookoła.

Są takie miejsca na ziemi, gdzie stan zniesmaczenia i gniewu przeobradza się w stan totalnego zauroczenia. Gdzie na pierwszy rzut oka miejsce te powinno się zamknąć na cztery spusty, wyburzyć i zacząć od nowa. Takim właśnie miejscem jest Craig Anna, bezgwiazdkowy hotel pomiędzy Glasgow i Isle of Skye. Już na wjeździe widać, że miejsce te świeżej farby nie widziało od lat 60-tych. Z trzeciego piętra spogląda na nas złowieszczo jakaś stara baba - ile bym dał by się dowiedzieć, co w jej głowie siedzi. W recepcji witają nas dwa miłe wieloryby. Nic nie rozumiem z tego co mówią. Drzwi do pokoju otwierają się, za każdym razem, za trzecim przyłożeniem karty do czytnika. "Selekcja serów" że śniadaniowego menu to mała górka tartego sera.

Weź się parsuj

Spotkałem się dzisiaj z ciemnością
Poza granicami obieranych przez nas dróg
Gdzie wszystko zaczyna swą podróż 

Gdzie jeden potwór pożera się z drugim
Gdzie morze pożera się z miastem
Na styku tych światów powstaje kataklizm

podczas wczesnego biegu po mieście i okolicach. jeszcze na przykrytych nocą ulicach centrum małe oazy bezdomnych. potem na wzgórzu - twierdze pełne powagi i dostojeństwa. naturalnie miasto się podzieliło. potem autostrady a pod nimi zamknięci ci, którzy nie mają innego wyjścia. i w końcu port - betonowy lego land. rdza, ścieki i wybite szyby. patrole smutnych ochroniarzy. dziwią się widząc kogoś z ich gatunku. złość w nich wzbiera za zakłócony porządek. jak ja ich rozumiem. na szczęście mnie tam już nie ma, cały wszechświat przeleciałem. ale oczy rejestrują rzeczywistość i powoli oblewa mnie ciężar życia. niewielka droga od błyszczącej wystawy do stali kontenerów.

Sięgacz

Idę ulicą. Z daleka widzę nadchodzącą osobę. Chyba ją znam. Szybko głowa w dół. Delikatne zerknięcie w przód. Niestety, osoba ta również mnie zobaczyła i prawdopodobnie rozpoznała, więc głowy w dole trzymać już nie mogę. Idę więc dalej na wpół zgarbiony.

Serce zaczyna walić szybciej, pot wychodzi na światło dzienne. Kolejne spojrzenie, już pewniejsze, bo czego niby miałbym się bać. Wchodzi uśmiech, nazbyt radosny, jakbym zobaczył chodzące pudełko ptasiego mleczka. To już wystarcza, by osoba idąca z naprzeciwka lekko się speszyła.

Ale idę dalej, przecież nie zatrzymam się w miejscu by czekać aż przejdzie. Zawrócić też nie da rady. To byłby katastrofa. Cofnąć się o sto metrów, przejść na drugą stronę jezdni i skierować się do wcześniej wymierzonego celu. Z lekko skręconą w stronę wystaw sklepowych głową. O! Wyprzedaż sukni ślubnych... Więc i ta opcja odpada. Nie mam wyjścia. Muszę zmierzyć się twarzą w twarz z osobą którą znam. Ale co robić przez kilkanaście metrów przyspieszonego marszu zanim nastąpi zderzenie?

Można myśleć. Więc myślę i rozglądam się spazmatycznie. Przecież nie będę patrzył jej się prosto w oczy przez tą niekończącą się opowieść. Telefonu nie wyjmę by sprawdzić czy działa. Za dużo ruchów. Ręce i nogi już i tak ledwo kontroluję. Cała krew w mózgu. Zbliża się moment kontaktu. Które powitanie wybrać? Cześć? Jak się masz? Witam? O, hey? Sucho w gardle. Jestem w zonie słyszalności. Pierwsze “cześć” brzmi jak jakiś bełkot. Za cicho, cholera. Oczy we łzach. HEY CZEŚĆ JAK SIĘ MASZ! - wrzeszczę na całą ulicę. Unoszę przy tym rękę w znaku powitania, jak Indianie. Moment kolizji już prawie przebiegam. Wizja tunelowa. Aby tylko stąd uciec.

Maszyny mnie kompromitują

Z pozytywnej strony patrząc - nie są w stanie ogarnąć naszej różnorodności. Rozbierzność przerzucania zakupów w czasie przez ludzi jest zbyt wielka, by maszyna nie zauważyła w tym błędu i nie wyświetliła na swym małym ekraniku dużego, czerwonego i migającego jak choinka napisu “UWAGA, DEBIL! KOLEJNY DEBIL!”.

Niektórzy, jak ja na przykład, nie potrafią cierpliwie poczekać kilku sekund, by ten cud technologiczny wysłał zeskanowany czip mojej karty płatniczej w kosmos z zapytaniem do prawdopodobnie Boga czy ja to ja. By po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi, ściągnąć wirtualne pieniądze z mojego wirtualnego konta, które zawiera w sobie jeszcze bardziej wirtualne podkonto oszczędnościowe.

Nie potrafią poczekać kilku sekund, zaczynają się bulwersować i naciskają wszystkie guziki na raz jakby to miało coś zmienić. Powoduje to oczywiście chaos totalny, maszyna wariuje, całe stanowisko zaczyna buczeć i świecić jakby zaraz miało wybuchnąć. Zaczynam zauważać wiszące na mnie wzroki politowania tych, którzy już w podobnej sytuacji kiedyś byli, i pogardy od tych, których takie wypadki nie spotykają. Tacy jak oni idą przez ten cywilizowany świat jak wół przez pole. Bez zbędnego lawirowania.

Oczywiście pracownik musi asystować, by wyłączyć ten szalejący wynalazek. I to nie zwykły ekspedient, ale pasowany na menadżera delikwent. Słyszę go z daleka, jak przeprasza rozpieszchajacy się ze strachu tłum. Wyłania się zza kurtyny ciekawskich ludzi i wwierca we mnie swój wzrok. Mogę sobie tylko wyobrażać cóż to za przekleństwa obijają mu się o uszy. Mój przepraszający uśmiech odbiera jako kpinę. Podchodzi ze skwaszoną mordą do stanowiska, wkłada kluczyk, przekręca, maszyna cichnie.

Trwa to naturalnie wieczność. Cały sklep milknie zapatrzony, czekając niecierpiwie na rozwój sytuacji. Ja przepraszam jak zacięta płyta wszystkich dookoła. 

Czas powoli wraca do swego rytmu, menadżer odchodzi w nicość, lud się rozpieszcha. Pot na mym ciele zaczyna stygnąć. Odpływam w życie przy akompaniamecie drukowanego paragonu.

Tu jest niesamowicie

Jest jedno uczucie, którego nie potrafię kontrolować. Pojać i wyciszyć. Uczucie to nachodzi mnie gdy coś sie kończy. Gdy jakaś historia, epicka przygoda kończy swój bieg i zostawia mnie zawieszonego w pustce. Po przeczytaniu serii książek, obejrzeniu serii filmów lub seriali. Gdy kończy się wymyślona przez kogoś historia ludzi i ich życia. Ich związków, problemów i marzeń. Gdy kończy sie coś czym przez chwile ja sam żyłem. Coś co wprawiało mnie w zachwyty, smutki i rozważania. Coś co przez pewien czas na mnie wpływało. Coś inspirującego. Nadającego sens mojemu zyciu. Motywującego do wstawania z łózka.

Gdy się kończy, nastaje melancholia nie do wytrzymania, na granicy depresji oscylująca. Cholernie mi wtedy smutno. Myśli wędrują w ciemne rejony labiryntu umysłu. Można sie pogubić. Wydaje mi sie że ja, na wpól świadomie, otulam dłonmi tego uczucia płomyk, aby za szybko nie wygasł. Choć to troche masochistyczne można by było pomyśleć zajęcie. Ale w tym stanie jest coś wiecznego. Jakby nieprzerwanie biegnąc na zapętlającej się osi czasu znaleść ławkę, rozsiąść się wygodnie i złapać oddech. Wycisnać z chwili choć trochę soku.

Może to strach przed śmiercią. Przecież przywiązuje się człowiek do życia tyle lat. Do ludzi. Do wspomnień. Przeraża mnie wizja mojego zniknięcia. Chce tu być. Tu jest niesamowicie.

Kruche życie

Do szczęścia, jako to pewien kolega mi tłumaczył, potrzebne są trzy pierwiastki. Bratnia dusza, pieniądze i zdrowie. Całe moje lata 20-ste próbowałem zapanować nad nimi niczym początkujacy żongler kręglami. Bez większych rezultatów. Teraz natomiast, u schyłku mojego życia, w czasie tak zwanego zjazdu, prosto do gęby śmierci, pierwiastki te, o Jezu, posiadam. Więc cieszyć się by wypadało i tak też robię, jednakże śmierć widzę we wszystkim i wszędzie. Bo nagle zaczęło mi na życiu zależeć.

Zaczyna się ode mnie leżącego na łóżku, wsłuchujacego się w serce. Te nie obrażone na mnie za lata wyniszczenia serce, które nieprzerwalnie na me szczęście puka. Puk, puk... puk puk...... A co jak nagle zacznie nie pukać?! Zgon i do piachu, bum i koniec, zapominij o przyszłych wakacjach i zakupie parasola na amazonie. To jest niewybrazalne, że nie nosimy ze sobą plecaków ze sprężonym powietrzem podłączonym do masek tlenowych. A co jak tlen zniknie? Zaledwie kilka minut dla ludzi z branży filmowej, a kilkanaście sekund przeciętnego, otyłego, palącego i pijącego gościa wystarczy, by paść na glebę i zemrzeć.

Więc wstaje roztrzęsiony z łóżka i idę do pracy. Ale zanim idę, to prysznic biorę. I tylko czekam, aż się poślizgnę i rozłupię czaszką zlew lub kibel. A za to przecież będzie trzeba zapłacić, a ja na życie ubezpieczenia nie mam, a do tego koszty pochówku, świece, ciasto dla gości, no i na księdza, bo źle coś powie. Zamykam drzwi do domu za sobą, windy nie ruszam, schodzę na dół schodami. Kask na głowie, ubezpieczenie zdrowotne mam, musiabym wyjątkowo niefortunnie spaść by się zabić. Schodząc myślę o balonach, takich co by mnie uniosły, gdybym wybrał opcję "przez okno", ale przypominam sobie, że kruków tu od grzyba i zaraz by mi balony podziobały, więc schody niechaj będą. Brama do osiedla - tyle tu elektryczności i automatyzacji, tylko czekam by coś się zacięło. Ulica! Tosz to jest największe szaleństwo na świecie. Banda naćpanych kawą lub niewyspanych małp zapieprzających szybciej niż gepardy w metalowych puszkach śmierci. W tą i na zad. Wuuum... Wuuummm........ Wum!! Chodniki to gra dla samobójców. A co jeśli kogoś najdzie, by tak dla zabawy, nagle skręcić z drogi i we mnie przygrzać. Ja myślę o tym zawsze. Jak kieruje jestem największym gnojem i mordercą świata. Wchodzę do pracy, drzwi obrotowe, pięknie, potem winda wisząca na kablach, aż w końcu ludzie. Przodujący zadawacze śmierci na tej planecie.

A katastrofy, takie jak trzęsienia ziemi, pożary i powodzie, aż się doczekać nie mogą by mnie gdzieś dopaść. Tak samo z resztą jak dzikie zwierzęta. Na szczęście tylko w morzu i na lądzie. Jeszcze nic z góry mnie zabić nie chciało, chyba że bierzemy pod uwagę ptasie kupy. To nas prowadzi do kolejnej szufladki w której czekają na mnie choroby. Wszytkie Ebole i Raki czychajace na moje zdrowe ciałko. Raka hoduje sobie sam, czy to przez genetykę, używki, żywność czy w końcu powietrze, te czyste industrialne powietrze. A meteoryty? A Obcy? Samo słońce ma przecież niedługo wybuchnąć.

Wszystko mnie to trochę przeraża. Wracam więc do domu wdzięczny za kolejny dzień. Za kolejne uśmiechy, którymi dziewczyny mnie naprawiają. Za kolejne chwile, które przynosi mi życie.

Kolejność rozwiązywania problemów sieciowych

Identyfikacja problemu - Władek leży nieprzytomny na podłodze. Zosię wylogowało z fejsbuka.

Ustalenie prawdopodobnych przyczyn - Władek nachlany potknął się o kabel sieciowy podłączony do komputera Zosi.

Testowanie teorii - Bartek, masz tu na wódkę i wróć za godzinę. Bartek wraca pijany, przewraca się o kabel sieciowy Staszka, Staszka wylogowało z juporna.

Ustalenie planu działania - Podłączyć z powrotem kabel sieciowy Zosi.

Wprowadzenie planu w życie - Paweł bierze kabel i wtyka go delikatnie w dziurkę Zosi. Stop. Nie ten blog. Wtyka go w dziurkę leśnego słonia afrykańskiego. Znowu źle...  W kartę sieciową. Podłączoną jelitem tarpana z wodociągiem w bieszczadach.

Weryfikacja funkcjonalności systemu - Zosia loguje się na fejsbuka, uśmiech mówi wszystko ołkej.

Wprowadzanie metod prewencyjnych - Alkomat na wejściu.

Głęboka analiza przyczyn - Władek jest alkoholikiem.

Dokumentacja zdarzeń -  Znajomość problemu pozwala na zminimalizowanie kolejnych awarii w przyszłości. Wielu jeszcze będzie takich jak Władek. I pomyśleć, że wszystko byłoby dobrze, gdyby posłuchał swojego serca i został szklarzem. Nie poniewierałoby nim uczucie niespełnienia i utraty czasu, żyłby w swoim żywiole i cieszył się chwilą. A tak pije i stwarza problemy.

Czasami, gdy przez nieliczne jednostki takie jak Władek, my, ludzie lepsi, wisienki na torcie, musimy dopasowywać się do wciąż nowopowstajacych zakazów i reguł nasze życie ograniczających. Niczym kałuże do podeszw. Człowiek ma wrażenie jakby szedł przez pole minowe. Aby tylko kogoś nie obrazić lub czegoś źle nie powiedzieć. Nie przechodź na czerwonym i nie jeździj rowerem po cmentarzu. Gdy tylko wystawisz pysk za obręby tej tekturowej klatki, zaraz ktoś się znajdzie by przywołać Cię do porządku. Linczem lub sądem.

Dotyka to każdego z nas, tworząc stado żyjących w strachu skurwysynów. Miliardy much pogrążonych w chaosie i przylepionych do sieci, bujającej się niczym wzburzona tafla oceanu. Niektóre muchy uważają się za lepsze. Niektórym wydaje się, że mogą decydować o losie innych. Niektórym udaje się odlecieć, niektóre toną beznamiętnie w głębi. Reszta tylko bzyczy i czeka na nadchodzącą śmierć, obklejona mazią irracjonalnych wierzeń i zasad.

W podroży

Lecę nad piekłem
A dym to horyzont
Czerń jest jak popiół
Światło - rozniecony żar patykiem
Migoczące węże od źródła do źródła
Przeslizgoja się przez zakamarki i zgliszcza
W nadzieji zamknięty
Nachodzi mnie miłość
Lub strach
Bo miłość jest strachem
Wiem to na pewno gdy odchodzę na wieki
Bo mogę nie wrócić
I coś we mnie wzbiera
I wtedy tylko jestem

Ostatnio często mnie w domu nie ma. Praca, praca. Kiedy wychodzę z domu, żegnam się z dziewczynami. Ściskam moją córkę i widzę niepewność w jej oczach, bo nie wie, czy wrócę. Ale ja przecież też tego nie wiem. Więc chyba zrozumiałem dlaczego przez te wszystkie lata moi rodzice ocierali łzy gdy się żegnaliśmy. To strach, że już nigdy więcej się nie zobaczymy.

Dwie niesamowite sprawy

Pierwsza to domowe toalety.

Wydaj mi się niesamowitym, że tak ot, po prostu, mogę wstać z łóżka, zrobić kilka kroków, zaryglować drzwi do łazienki i walnąć odrażające kupsko zaledwie kilka metrów od miejsca, w którym przed chwilą spałem, a w którym śpią spokojnie moje nieświadome nastałego kataklizmu dziewczyny. Drzemią sobie smacznie śniąc o balansującej na falach naturze, w trakcie gdy ja torpeduję boazerię resztkami na wpół strawionego jedzenia.

Na tym nie kończy się moje zdumienie, gdyż ten niesamowity wynalazek, jakim jest toaleta, za naciśnięciem jedego guzika, usuwa wszelkie dowody zbrodni wsysając bezinteresownie wszystko w głąb swego labirintu wnętrzności. Gdzie to dalej idzie, nie mój problem. Pewnie jest oczyszczane i z powrotem wprowadzane w obieg. Jeszcze nie dawo trzeba było wykopać dół z dala od domu by nie śmierdziało za mocno w lato. Lub by nie spędziło na werandę zwierząt takich jak niedźwiedzie.

Robi na mnie wrażenie ilości tego, co codziennie do toalety wrzucamy, spotęgowanego przez lata, spotęgowanego przez wszystkie domostwa na świecie. Cały ten szlam przemieszcza się w tą i na zad, niczym ruch internetowy. Wystarczy tylko nacisnąć guzik.

Druga to dostępność jedzenia.

Wychodzę z domu, robię kilka kroków i nagle mam dostęp do rzeczy, które rosną w Botswanie. Wystarczy tylko maznąć kawałkiem plastiku przy kasie by zostać ich właścicielem. Czytałem kiedyś o projekcie, który miał miejsce w USA, gdzie wybudowali szczelnie zamkniętą budowlę z własną atmosferą, zwierzętami, roślinami i ludźmi. Pamiętam wywiad z jedną z uczestniczek tego projektu, która dała się tam dobrowolnie zamknąć na dwa lata. Zrobienie pizzy zajęło jej dziewięć miesięcy. Zrobienie pizzy zajmuje mi, włączając przebieżkę do sklepu, może z pół godziny. A na deser mogę walnąć avokado z daktylami. Wystarczy tylko maznąć kawałkiem plastiku.

Wracając ze sklepu z kilkoma torbami różnorakiej żywności ze wszelkich możliwych zakątków tej bryły na której się turlamy, nachodzi mnie myśl - Ile by mi zajęło wytworzenie tego wszystkiego samemu? Ile czasu by mi zajęło kupno i przygotowanie ziemi oraz zdobycie wiedzy o pielęgnacji i zbiorach poszczególnych roślin. Lata co najmniej. A co jeśli mam ochotę na świeże avokado co piątek? Pomimo tego, że dzisiejszy sposób produkcji żywności powoduje wyraźną zmianę jej jakości na gorszą, przynajmniej w skali masowej, żyjemy w na prawdę wygodnych czasach, często zapominając jak łatwo wszystko nam przychodzi.

Więc jem sobie i sram bez większych przeszkód. Mogę z pewnym prawdopodobieństwem przypuszczać, iż będę mógł sobie z tych cywilizacyjnych przywilejów korzystać do końca moich dni. Mogę dzięki temu skupić się na reszcie, na tej nieskończonej liście ludzkich potrzebek i wymysłów, które wiercą mi w głowie domagając się uwagi.

Dwie lewe ręce

Proces składania łóżeczka dla dziecka, a w zasadzie obojętnie czego proces składania, dzieli się naliczyłem na pięć etapów. Przychodzę do domu i widzę moją zmęczoną partnerkę, która jak mniemam problemem składania łóżeczka dla dziecka zajmuje się od dłuższego czasu.

Pierwszy Etap Mędrca, który widząc niezdarne do tego typu zadań dziewczęce ręce, obejmuje rolę kapitana statku i politowania pełnym głosem, z odrobiną cynizmu, zabiera się do komentowania, a następnie wytykania błędów partnerki. Wystarczy kilka minut, by partnerkę trafił jasny szlak. Trzymam więc gardę i jak bejsbolista odbijam lecące kawałki łóżeczka.

Następny Etap Majsterkowicza. Trwający zaledwie chwilę, gdyż Majsterkowicz zna się na składaniu łóżeczek dla dzieci tak jak na haftowaniu. Udaje, że tak na prawdę wszystko ma pod kontrolą, ale powoli i nieubłaganie jak zachód słońca, tak i jego wiara w sukces przygasa aż w końcu znika.

Nadchodzi Etap Dumy i Gniewu. Tu upokorzony swoją niemocą rzuca oskarżenia to na partnerkę, to na firmy produkujące łóżeczka dla dzieci.

Następnie Etap Wyzwania. Ty pieprzone łóżeczko, co ty sobie , kurwa myślisz? He? Ja nie dam rady?

I ostatni, Etap Rezygnacji. Sama se to składaj.